On pierwszy rozumiał mój dziecięcy język.
Może i ja jego rozumiałem,
gdy mówił do mnie: kat kat trzy
- to znaczyło jedziemy koniem,
Amen trzy - idziemy do kościoła,
a kuj kuj trzy - będziemy coś robić młotkiem.
Jemu zawdzięczam pierwsze opowiadania
i pierwsze śpiewki na dobranoc.
Miał co opowiadać.
Przeżył wojnę japońską, pierwszą wojnę światową,
wojnę z bolszewikami w roku dwudziestym,
wojnę w roku trzydziestym dziewiątym,
a z opowiadań swego ojca Błażeja
znał Powstanie Styczniowe.
To mój dziadek - FRANCISZEK ZAWITKOWSKI.
Urodził się w 1876 roku.
Było ich siedmioro:
Franciszek, Józia, Michał,
Stanisław, Jan, Antoni i Józef.
Na wsi został dziadek, bo najstarszy.
Jasiek późno wrócił z wojska spod Władywostoku,
inni musieli wyemigrować za chlebem.
Dom, w którym się urodziłem,
stawiał dziadek po zakończeniu wojny w 1918 roku.
Ścięte sosny ściągał (nie było wozu) zza Pilicy.
Był to na ówczesne warunki duży dom.
Był piec do chleba, śpiżarnia,
piec kaflowy i duży strych.
Tam było moje królestwo staroci.
Wejście było od podwórka,
a uroczyste, z rzeźbionymi drzwiami, od drogi.
Przy domu były drzewa
i stary kasztan z gniazdem bocianów.
Na słomianych dachach było dużo dziadkowych gołębi.
Po drugiej stronie drogi
był sad ze starą gruszą i ule dziadka.
Dom nasz w okresie okupacji
musiał pomieścić 17 osób.
Przyszli wszyscy z Warszawy
ze swoimi rodzinami.
Chleba starczyło.
Tata robił mąkę po kryjomu,
stryj Michał pasł krowy
i mleka też było dużo.
Cukier dostał dziadek dla pszczół.
Oszczędzał jednak,
aby na święta każdy dostawał miskę cukru w kostkach.
Była bieda, ale serdeczna.
W długie wieczory kobiety przędły wełnę, darły pierze.
Chłopi grali w karty.
Chłopakom różne pomysły przychodziły do głowy:
brama wyniesiona w pole, wóz na dachu.
Wtedy dziadek udawał złego i wymyślał na nich:
wy psie mięsa, byce ogony, ścierwy!
Babcia dopowiadała: To antychrysty, lucyfery!
Najczęściej dziadek przynosił książkę
ze szkoły, albo od księdza,
i ciocia Weronka, na zmianę z tatą,
czytali przy naftowej lampie.
Dziadek znał "Quo vadis", całą Trylogię,
dużo powieści Kraszewskiego, Żywoty Świętych.
Czasem przy trudnych imionach albo nazwach
podpowiadał czytającym.
Luźniej robiło się w domu na wiosnę i w lato,
bo wszyscy szli w pole,
na łąki - do siana, do torfu.
Dziadek był dobrym pszczelarzem.
Jeździł do Poznania na kursy.
Wysłał go tam dziedzic, pan Łockowski.
Dziadek za to obsługiwał jego pasiekę
i nosił dla pań na pokoje
najzgrabniejsze ramki miodu.
Do końca życia było dla mnie zdziwieniem,
że do pszczół chodził bez żadnej osłony,
tylko z dymem podkurzacza.
Znał każdą pszczelą rodzinę.
Wiedział, kiedy matka wyprowadzi nowy rój.
Na odpoczynek w południe brał poduszkę
i zasypiał przy ulach.
O, jak tam dobrze!
Pachnie miodem, a pszczoły
rozmawiają o pogodzie, jaka będzie.
Czasem są złe, czasem łagodne,
a zawsze upracowane.
Pasją dziadka była straż ogniowa.
Mieli swój wóz - bardzo elegancki rekwizyt
z kozłem dla dziadka i trębacza,
sikawki, beczkowozy.
Pożary były często,
bo zabudowania były pod strzechą.
Jacy oni byli zgrabni i jacy zapaleni,
a umiłowane przez dziadka kasztanki,
na głos strażackiego dzwonka i trąbki,
rżały w stajni.
Wypuszczone przez dziadka,
stawały same przy dyszlu wozu,
przebierały nogami,
jakby kazały szybko się zaprzęgać,
i ruszały z kopyta!
Babcia i mama mówiły pacierz
za tych, których dotknął pożar,
i za strażaków, żeby szczęśliwie wrócili.
Wracali zmęczeni.
Kasztanki szły już wolno, spocone,
a strażacy wyjeżdżając do wsi
zdobywali się jeszcze na wigor
i śpiewali piosenki, które też układał dziadek.
Były jeszcze dwa uroczyste dni dla strażaków.
Po Rezurekcji wracali z orkiestrą,
a po Sumie zbierali się na jajko.
Najpierw była musztra i sikawki w ruch.
Każda panna musiała być zmoczona.
Lubiły to dziewuchy,
a jeśli któraś była niby skromniejsza,
to ją strażacy "dobrowolnie" przymusili.
Po tej mokrej zabawie było jajko,
pachniała wędzona kiełbasa, jakieś inne wyroby,
a dziadek w karafce stawiał
dobraną i przegryzioną miodówkę.
Strażacy stawali się rozmowni, potem śpiewający
i kończyło się wszystko na lanym poniedziałku.
Drugi taki radosny dzień dla strażaków,
to były imieniny dziadka.
Strażacy wiedzieli, że w ten dzień rano
dziadek jechał końmi do Nowego Miasta do kapucynów.
W południe przychodził na miód i mleko
ksiądz proboszcz, a wieczorem
była trąbka i zbiórka "u Franciszków".
Rytuał był podobny: musztra strażaków,
ale bez wody,
bo już "węże ciężko schły" - była jesień.
Za to po miodówce było "Sto lat".
Dziadek był w eleganckim mundurze,
dopasowanym przez babcię,
podkręcał wąsa, głosił mowę pochwalną,
a strażacy podrzucali go w górę.
Na zakończenie - "Wszystkie nasze dzienne sprawy"
i - "Zostańcie z Bogiem, Franciszku!"
Szczycił się dziadek listem pochwalnym,
podpisanym przez ministra Spraw
Wyższej Użyteczności Publicznej.
List był oprawiony i wisiał pod rodzinnym portretem.
Dziadek był rasowym chłopem.
Kochał ziemię i pracę w polu.
Oranie ziemi było pracą tylko jego. Tata mógł tylko ustawić pług, potem skibowiec,
ale orać mógł tylko dziadek,
bo nikt tak nie zrobił, jak on.
Siew był całą liturgią:
Rozwiązywał czupryny u worków.
Poświęcał ziarno, rozstawiał po polu.
Przepasywał się płachtą, szedł boso,
zostawiał ślady, że dotąd zasiane.
Siał zwykle w sobotę - w dzień Matki Boskiej,
albo w środę - w dzień świętego Józefa.
Po zasianym szedł za broną,
potem klękał, całował ziemię.
Wtedy nauczyłem się pięknej modlitwy,
którą śpiewał dziadek:
"Boże, z Twoich rąk żyjemy, choć naszemi pracujemy.
My Ci damy trud i poty, Ty nam daj urodzaj złoty".
Cieszył się, gdy wszystko rosło.
Oczywiście, każdego roku odmierzał na polu sto kroków wzdłuż działki
i tam siał czyste ziarna pszenicy.
Doglądał, aby nie było chwastu.
Osobno kosił, aby nie zmokło.
Osobno młócił.
Wiózł do młynarza "na rowek"
i kazał osobno zrobić mąkę,
"bo to na komunikanty".
Potem wiózł na plebanię worek mąki,
pani Janka piekła opłatki,
a ministranci wycinali hostie i komunikanty.
Drugim darem od dziadka dla kościoła
były woskowe świece.
Oj, co to było za nabożeństwo w domu.
Topienie suszu, oczyszczanie wosku,
formowanie świecy.
Ja też na święcenia niosłem świecę od dziadka,
ale najważniejsze były te dwie
obok tabernakulum
i sześć przy monstrancji
w kandelabrach, gdy było Wystawienie.
Co ten dziadek przeżywał w czasie Podniesienia?
To przecież jego chleb!
To przecież płoną z adoracją jego świece
i On, prosty chłop, klękał, całował posadzkę
i modlił się na swojej ulubionej książce Dunina.
Dwa razy widziałem dziadka
kiedy wpadł w straszny gniew.
Niemiec zastrzelił gołębia na dachu,
matkę, która miała w gnieździe pisklęta.
Nie wiem, co by zrobił dziadek,
gdyby nie ingerencja taty.
Drugi raz, kiedy przyszedł jakiś agent
i nazywając dziadka kułakiem,
kazał natychmiast odwieźć obowiązkowe dostawy,
a były jeszcze żniwa i woziliśmy snopki.
Znów dobrze, że stanął tata
i odprowadził nieproszonego pana.
Raz dziadek płakał jak dziecko.
Zaprzęgał kasztanki do strażackiego rekwizytu.
Wóz przykrył kirem i jechał za pogrzebem.
Trzymał się mocno, jak strażak.
Kiedy po pogrzebie wrócił na podwórko,
zsiadł z kozła i podszedł do kasztanek.
"Oddaliśmy swojej pani ostatnią posługę.
Nie mamy już pani".
Wtulił się między głowy kasztanek
i płakał jak dziecko.
Kasztanki chyba też płakały.
Byłem już diakonem.
Pozwolili nam wtedy jechać
z seminarium na wigilię do domu.
Było tak jak dawniej.
Babcia przygotowywała wieczerzę.
Anka z Zosią ubrały choinkę.
Chłopaki - Stasio i Janek
czekali na pierwszą gwiazdę.
Zaśpiewaliśmy - "Wśród nocnej ciszy".
Przeczytałem Ewangelię (bo wypadało diakonowi).
Dziadek wziął opłatek, składał nam życzenia
i powiedział jedno zdanie,
które nas zmroziło.
"To już moja z Wami, dzieci, ostatnia wigilia".
Spojrzeliśmy przez łzy po sobie.
Potem była wieczerza, kolędy, prezenty od Mikołaja.
Dziadek poszedł do swojego pokoiku,
my wybieraliśmy się na Pasterkę.
Wszyscy już graliśmy w orkiestrze.
Poszedłem do dziadka na dobranoc.
Siedział na krześle i odmawiał Różaniec.
- Dziadziuś, za kogo tak się długo modlisz?
- Najpierw, dziecko, to za ciebie,
potem za nich wszystkich.
Bardzo chciał doczekać prymicji.
Ucałowałem go i poszliśmy do kościoła.
W marcu odwiedził mnie w seminarium tata.
Powiedział: "Józiu, dziadziuś nam odchodzi".
Zmarł 25 marca 1962 roku
Wziął ze sobą różaniec.
Przyleciały pszczoły. Tak wcześnie?
Musiały pożegnać dziadka.
Brakowało mi dziadka na prymicjach.
Zastępował go dobry stryjek Antoś z Wejherowa.
Tyle już lat upłynęło.
Inny dom, inni ludzie.
A mnie coraz częściej brak dziadka.
Wierzę, że jest w niebie z mamą, z chrzestną
i z tyloma znajomymi Ktosiami.
Wierzę, że się modli na różańcu.
- Dziadziuś, za kogo tak się długo modlisz?
- Najpierw, dziecko, to za ciebie,
potem za was wszystkich.
Dziękuję Ci, Dziadziuś!
Chłopem byłeś mocnym.
Nauczyłeś mnie tak dużo.
Ty dla mnie jesteś NAJUKOCHAŃSZY KTOŚ!