Muzyk, filozof, teolog, kaznodzieja,
uczony, lekarz i misjonarz
- ALBERT SCHWEITZER.
Urodził się w 1875 r.
Syn pastora, Alzatczyk,
Francuz pochodzenia niemieckiego.
Człowiek genialny, nieporównywalny,
ambitny i pracowity.
Chciał "służyć ludzkości".
Nie wystarczają czasem w życiu
studia i trzy doktoraty.
Trzeba usiąść, zostawić pochwały
tego świata
i zacząć pisać czwartą,
tę ostatnią rozprawę.
Był utalentowanym muzykiem - organistą.
Mając siedem lat,
już grał chorały we własnych
opracowaniach.
Zakochał się w Bachu, Wagnerze,
a w czasie misji
doszła jeszcze druga miłość
- muzyka kongijskich tam-tamów.
O Bachu napisał najlepszą
jak dotąd rozprawę.
Koncertował w stolicach Europy.
Miał w domu organy, więc często grał
również dla siebie.
Dawało mu to spokój duszy,
wewnętrzną radość, siłę,
ale ta muzyczna medytacja
stała się pytaniem:
Skąd to wszystko, po co,
gdzie jest początek piękna,
jaki to życiu daje sens?
"Człowiek wobec piękna nie może
być obojętny!".
Stąd Albertowe poszukiwania, pytania,
"nie kończąca się nić ciszy...".
Ten zamyślony muzyk - organista
wpadł w sidła filozofii.
Napisał doktorską rozprawę
o religijnej filozofii Kanta.
To nie wystarczyło - wręcz przeciwnie.
Pytania stały się bardziej ludzkie,
bardziej dręczące.
Mając 23 lata, wydał drukiem
pierwszą książkę.
U Alberta, jak w koncepcji Tomaszowej,
filozofia stała się służebnicą teologii.
Pisze trzeci traktat doktorski z teologii.
Staje się w myśleniu
spokojniejszy, dojrzały.
Wie, kim jest on sam,
a kim jest jego Stwórca.
Temat teologicznej rozprawy
o Ostatniej Wieczerzy
uspokoił wszystko,
a studia nad teologią Pawła z Tarsu
przymnoźyły mu wiary.
Jako 26-letni doktor
zostaje dyrektorem Wilhelmianum.
Wykłady, koncerty, referaty, odczyty
w Oksfordzie, Paryżu, Saint Andrews,
w Edynburgu, Zurychu.
Życie Alberta stało się trudniejsze,
ale jaśniejsze i zrozumiałe.
Mądrość syna zaniepokoiła ojca.
"Synu, co ty będziesz robił w życiu,
co cię najbardziej interesuje?"
- Studia nad eschatologią.
"Żal mi ciebie, synu,
nikt nigdy nic nie zrozumie
z tego, co ty piszesz..."
"Ojcze, ale ja chcę służyć ludzkości,
to dla niej wszystko".
Nieprzespane noce i wieczne zamyślenie.
Umiał myśleć i nie bał się myśleć,
bo to nie bolało.
Chciał wiedzieć, aby służyć.
Einstein powiedział o nim:
"To największy człowiek
naszego smutnego świata".
Naczytał się Albert o misjach w Kongo.
Podjął studia medyczne.
Ożenił się z pielęgniarką, Heleną Bresslau,
która podzielała jego misyjne zapędy:
"Posiadam zdrowie, nerwy, energię,
rozsądek, krzepę, rozwagę,
skromne potrzeby
i wszystko, co może być potrzebne
na misjach".
Trudne studia medyczne
kończy czwartą rozprawą,
odpierającą dowodzenia wielu
ówczesnych uczonych
o chorobie psychicznej Jezusa.
Ma słabość do starych organów,
więc ratuje je, gdzie może.
Koncertuje w Paryżu, Barcelonie,
aby zarobić grosz na; wyjazd.
Towarzystwo Misyjne w Paryżu
ma zastrzeżenia
co do poprawności jego teologii.
"W sprawach teologii będę milczał
jak ryba,
zajmę się tylko działalnością lekarską".
Minęły pyszne myśli o ludzkości.
Zniknął bajeczny świat sal koncertowych.
Śpiączka, malaria, wrzody
plemion afrykańskich
nakreślały i formalizowały temat
ostatniego doktoratu Schweitzera.
"Uprzytomniłem sobie jasno,
że celem mojego życia
nie jest nauka ani sztuka,
ale po prostu - muszę zostać człowiekiem
i robić coś małego...
Chcę jechać do Afryki,
chcę chronić święte życie ludzkie,
chcę robić coś małego".
Zmądrzał czy oszalał?
Kufry podróżne z Bordeaux
do Lambaréné (Gabon)
nie były już pełne mądrych ksiąg,
ale lekarstw, bandaży.
Zabrał też ze sobą w dżunglę stare organy.
Afrykańską dżunglę wita już
nie profesor, wirtuoz,
ale biały człowiek.
Rozpoczyna się czas ciężkiej fizycznej
harówy:
karczowanie drzew, budowa baraków
i już pierwsi pacjenci,
operacje pod gołym niebem.
I tak dzień i noc, i znów dzień.
"Cóż za tuman ze mnie,
że tu przyjechałem".
Tłumacz misji odpowiedział:
Tak, doktorze,
tutaj jest pan na pewno wielkim tumanem,
ale dla Boga?
Albert nie nauczył się języka tubylców.
Uwieńczeniem fizycznej pracy doktora
było lądowisko dla Air France w Lambaréné.
W 1914 r. wybuchła wojna.
Schweitzer jest Alzatczykiem,
więc wrogiem.
Areszt domowy. Nie próżnował.
Powstała wtedy rozprawa
"Cywilizacja i etyka".
Albert z żoną zostają przetransportowani
do obozów jenieckich we Francji.
Ma znów wykłady w Szwecji, Danii,
Holandii, Anglii i Szwajcarii.
W 1924 r. wraca do Lambaréné.
Całą dotychczasową pracę budowania
pochłonęła znów dżungla.
Schweitzer znów operuje, buduje,
pierze, gotuje, karmi kury.
Jest już kwalifikowanym cieślą,
murarzem, weterynarzem,
architektem, mechanikiem,
farmaceutą, ogrodnikiem.
Z Europy napływają
doktoraty honoris causa.
Nic to!
"Ból zawsze gorszy jest od śmierci".
W 1952 r. Schweitzer otrzymuje
pokojową Nagrodę Nobla.
Odbiera ją dopiero po dwóch latach.
"Nie miałem czasu.
Tak byłem zapracowany.
...Codziennie na nowo dziwię się,
że jeszcze mogę ustać na nogach".
W swojej wielkości Schweitzer
był człowiekiem starej daty.
Uważał, że biały człowiek zawsze musi być
na obszarach kolonialnych.
Prawda, że Murzynów uważał za braci,
ale młodszych,
którzy nie obędą się bez białego człowieka.
Biali mieli osobne baraki.
W 1965 r. tam-tamy zabiły
ulubioną muzykę.
Dżungla szybko przenosi wieści.
W odległej Afryce umarł
"dobry biały człowiek"!
Zgasło światło w ubogim
szpitalu w Lambaréné.
Zamilkły stare, obite cynową
blachą organy.
Płacz podzwrotnikowych lasów
żegnał poczwórnego doktora.
Nie!
Ludzie dziękowali
Wielkiemu Człowiekowi
za małe rzeczy.
Cudem było to, że tak można uwierzyć
paru zdaniom w Ewangelii
i swojemu sumieniu.
Mogę Cię podziwiać, Profesorze,
naśladować nie sposób.
Jak Ty doszedłeś do tego,
że "przestałeś kochać ludzkość,
a pokochałeś człowieka"?
I zamiast wielkich czynów,
robiłeś "małe rzeczy dla człowieka".
Oj, wielki jesteś,
doktorze Albercie Schweitzerze.
Ty jesteś KTOŚ!