Wojciech Sławnikowicz, jeden z młodszych synów Sławnika,
był urodziwym, udanym dzieckiem
i ojciec myślał dlań o karierze rycerskiej.
Stąd imię Wojciech - "radość wojów".
Jako dziecko ciężko zachorował.
Matka położyła go na ołtarzu przed Bogurodzicą
i ofiarowała Bogu.
Wyzdrowiał.
Należało więc dotrzymać słowa.
Rodzice oddali chłopca do szkoły w Magdeburgu.
Zapisany był tam jako WOJCIECH ADALBERT.
To drugie imię
nadał mu na bierzmowaniu w Libicach
biskup Adalbert z Magdeburga.
W szkole pilny nie był,
obrywał kary cielesne od dobrego nauczyciela Oktryka
(drugi Cycero!).
Wojciech był jednak bardzo zdolny, miał świetną pamięć,
był bystry i inteligentny.
Łatwo przyswajał sobie łacinę i niemiecki.
Bóg obdarzył go obficie darem rozumu,
zdolności i pojętności.
Nauka trwała dziewięć lat (972-982),
czyli od szesnastego do dwudziestego piątego roku życia.
Był przystojny, wesoły i lubiany.
W 981 wrócił do Libie.
Zmarł mu wtedy ojciec. Musiał sobie radzić sam.
Zyskał przychylność kleru praskiego.
Znał go książę Bolesław II i biskup Dytmar.
Był wykształcony, pochodził ze sławnego rodu.
W Pradze nazywali go miles deliciosus, rozkoszny rycerz,
i darzono sympatią,
bo był swój, a nie Bawarczyk.
Dał mu Pan Bóg patrzeć na śmierć
władczego, mocnego, ongiś w łańcuchach i pierścieniach
biskupa Dytmara.
Nijaki to był biskup, kiepski mnich,
zły pasterz, człowiek o pustych rękach.
Umarł.
Następcą wybrano Wojciecha.
Tą decyzją Wojciech był zaskoczony i zdruzgotany.
Jedno wiedział: jakim nie będzie biskupem,
aby dobrze umrzeć.
Cesarz Otto II udzielił mu inwestytury w Weronie,
a konsekrował go arcybiskup Moguncji
dwudziestego dziewiątego czerwca 983 r.
Miał dopiero dwadzieścia sześć lat,
zupełnie niedoświadczony.
Kraj Czechów był ochrzczony,
ale wciąż jeszcze pogański.
Istniało wielożeństwo, nałożnictwo, wspólność kobiet,
a najgorsze - handel niewolnikami, jeńcami wojennymi.
Żonaty kler też solidaryzował się
raczej z prawami i zwyczajami świeckimi.
Zemstę i gniew uważano za obowiązek honoru,
a krzyż był tylko ozdobą pogańskich praw.
Sam Wojciech żył przykładnie.
Dochodami dzielił się z ubogimi, z księżmi katedry,
świadczył miłosierdzie, upominał, nauczał, karcił.
W sennym widzeniu powiedział mu Chrystus:
Jestem znowu sprzedawany, a ty śpisz!?
Wykupywał więc niewolników i obdarzał wolnością.
Wstępując na biskupstwo, miał przychylność wszystkich.
Teraz wszyscy się odwrócili.
Nie spostrzegł realiów.
Został sam.
-Takiemu biskupowi ani piędzi ziemi,
ani miary zboża, ani duszy nie damy.
Zrozumiał, że przegrał.
Zostawił diecezję i udał się do Rzymu.
Postanowił wstąpić do klasztoru.
Papież Jan XV zgodził się na to,
ale przecież biskup opuścił diecezję!
Wojciech postanowił odbyć pielgrzymkę
do Grobu Pańskiego.
Matka Cesarza Ottona III poznała w Rzymie Wojciecha
i obdarowała go na drogę,
ale ten rozdał pieniądze ubogim
i doszedł tylko do Monte Cassino.
W klasztorze przyjęli go chętnie.
- Dobrze, gdy tu będzie biskup.
Jednak Wojciech odmówił pozostania na dłużej.
Już w Vallaluce spotkał pustelnika Nila,
uczonego i wpływowego eremitę.
Nil szybko poznał,
że biskup Wojciech to dobry, inteligentny człowiek,
ale niezdolny do samodzielnych decyzji.
Wysłał go więc do Rzymu, na Awentyn,
do benedyktynów,
gdzie opatem był przyjaciel Nila - ojciec Leon.
Biskup Wojciech czuł się tu bardzo dobrze.
Zapomniał o sławnym pochodzeniu,
o godności biskupiej.
Miał trzydzieści trzy lata i dużo osobistego uroku.
Dużo czytał, uczył się i modlił.
Czyścił kuchnię, zmywał miski,
nosił wodę do cel i do stołu,
czyścił braciom buty.
Opat Leon upatrywał sobie w Wojciechu następcę.
Jednak arcybiskup Moguncji nie mógł się zgodzić z tym,
że w Pradze jest biskup,
a właściwie go nie ma.
Zażądał i nakazał biskupowi Wojciechowi
powrót do Pragi.
W poselstwie przybyli: brat książęcy - Chrystian
i Radło - przyjaciel Wojciechowy z lat szkolnych.
Przekonali Wojciecha, by wrócił do Pragi,
bo nawet książę chce się z nim pojednać.
Minęły trzy lata i sześć miesięcy.
Biskup Wojciech wrócił do Pragi.
Książę i możnowładcy przyjęli biskupa życzliwie,
nawet akceptowali jego postulaty duszpasterskie.
Jednak przyszły czasy dla Wojciecha jeszcze gorsze
niż w czasie pierwszego pobytu w Pradze.
Do władzy doszli Przemyślidzi.
Ród Sławników musiał zniknąć.
Braci Wojciechowych w Libicach wymordowano.
A co z Wojciechem?
Był biskupem, dostojnikiem Kościoła.
Wojciecha nie można było zabić
bez odpowiedzialności przed cesarzem i Papieżem.
Trzeba czekać na pretekst,
aby wypędzić biskupa Wojciecha Sławnikowicza z Pragi.
I tak się stało.
W półpogańskich Czechach
obyczajowość dotycząca szóstego przykazania była luźna,
ale żona, która popełniła zdradę małżeńską,
powinna być zabita przez męża.
Istniało też kościelne prawo azylu.
Kto skrył się w kościele i uchwycił się ołtarza,
nie mógł być zabity.
Pewna kobieta z możnego rodu
została przyłapana na cudzołóstwie.
Jej kochanka zabito na miejscu.
Ona zdołała uciec
i schroniła się w klasztorze benedyktynek.
Przybyli uzbrojeni przyjaciele, ziomkowie i mąż.
Chcieli wtargnąć do kościoła.
W drzwiach stanął Biskup,
aby bronić kościelnego prawa azylu i miłosierdzia.
Obezwładniono go,
kobietę oderwano od ołtarza
i na oczach kapłana ścięto ją przed kościołem.
Znów Biskup został sam.
Przegrał po raz drugi. Musiał opuścić Pragę.
Wrócił na Awentyn.
Benedyktyni przyjęli Wojciecha serdecznie.
Opat uczynił go swoim prepozytem.
W roku 996 odbyła się w Rzymie
koronacja młodziutkiego cesarza Ottona III.
Jako syn Sasa i Greczynki był obywatelem świata.
Czuł się bardziej Rzymianinem niż Niemcem.
Otto poznał się z Wojciechem w Rzymie.
W świetle kanonów Wojciech był jednak dezerterem.
Na synodzie rzymskim w 996 r.
biskup Willigis wytoczył sprawę biskupa Wojciecha
przed papieżem Grzegorzem V.
Praga nie chce biskupa Wojciecha.
Będzie mógł być episcopus gentium
- biskupem misyjnym.
Z klasztorem koniec!
W lecie 996 r.
udał się biskup Wojciech do Moguncji,
do metropolity Willigisa,
a stamtąd, w towarzystwie biskupa Notgera z Liege,
odwiedził grób świętego Marcina w Tours
i inne miejsca święte.
Potem wrócił do Moguncji,
aby wiele godzin spędzić z cesarzem Ottonem III.
Przy odjeździe cesarz żegnał Wojciecha ze wzruszeniem.
Wojciech udał się do Polski, do Chrobrego,
ale to nie był cel podróży.
Przecież musiał iść do pogan.
Wytłumaczył Chrobremu, że idzie z misją na Północ,
ale bez miecza, bez ognia i przymusu.
Idzie tylko z krzyżem i Ewangelią.
Chrobry cenił biskupa Wojciecha,
tylko jednego nie mógł zrozumieć:
- Przecież bez osłony wojów zginiesz!
Chrobry chciał zatrzymać Wojciecha.
Przecież i tu potrzebne są misje.
Wojciech uważał, że byłby to unik.
Byłby nielojalny wobec Papieża.
- Mam iść do pogan.
Więc albo Lutycy (Pomorze Zachodnie), albo Prusowie.
Wybrał Prusów.
Towarzyszył Wojciechowi Radzym-Gaudenty
i włoski kapłan Benedykt-Bogusza.
Ten ponoć znał język Prusów.
Byli sami. Bez eskorty, bez broni,
tylko z krzyżem i paramentami do Mszy.
Wiosenny Bałtyk był sinozielony.
Ciemne pasmo borów.
Kraj nasączony smutkiem, nawet grozą.
Na jakimś półwyspie, gdzie była wioska rybacka,
Wojciech głosił Ewangelię.
Wypędzili ich.
Wojciech został uderzony wiosłem tak mocno,
że upadł i księga się rozsypała.
Ruszyli w głąb lądu.
Spotkali jakieś dworzyszcze z placem targowym.
Gdy Wojciech powiedział właścicielowi dworu, kim jest,
ten kazał mu opuścić swą ziemię
i zagroził śmiercią.
Odrzucili ich mieszkańcy -
krępi, w skórach, w łapciach z łyka, z błyskiem w oczach.
Przybysze byli obcymi.
Pięć dni spędzili w jakiejś wiosce,
obserwowani przez mieszkańców.
Potem ruszyli na zachód.
Szli borem. Doszli do polany.
Był dzień świętego Jerzego
- dwudziesty trzeci kwietnia 997 r.
Biskup odprawiał tu Mszę świętą,
ale czuł, że śledzą go czyjeś oczy.
Znużeni misjonarze zasnęli.
Z trójki wędrowców tylko Wojciech miał strój duchowny.
Dopadł ich pościg
prowadzony przez dostojnego kapłana pogańskiego.
Związano wszystkich.
Wojciecha zaprowadzono na wzgórze
i zabito siedmioma uderzeniami włóczni.
(Był to mord rytualny.)
Odcięto Biskupowi głowę, aby nie wrócił upiorem.
Zatrzymano ciało zabitego,
a Radży ma i Benedykta odstawiono do granicy.
Przegrał Wojciech.
Chciał być misjonarzem bez broni.
Odtąd zaczną się dziać rzeczy nieprzewidziane.
Wieść o śmierci Wojciecha obiegnie Europę.
Staraniem Ottona III
już w 999 r. odbędzie się kanonizacja Wojciecha.
Chrobry wykupi od Prusów ciało Męczennika
za wagę złota.
Jest piękna legenda, że nie królewskie złoto,
ale grosz wdowy przeważył szalę.
Chrobry złoży relikwie Świętego w Gnieźnie.
W roku tysięcznym
Otto III udał się w pielgrzymce
do grobu świętego Wojciecha, do Gniezna,
i w celu poznania sławnego Bolesława.
Bolesław przyjął go tak okazale,
jak wypadało przyjąć króla i cesarza rzymskiego:
... najpierw hufce przeróżne rycerstwa,
następnie dostojników rozstawił na równinie
...w odmiennych barwach strojów...
Cesarz rzymski zawołał w podziwie:
- Na koronę mego cesarstwa!
To, co widzę, większe jest, niż wieść głosiła!
Nie godzi się
tak wielkiego męża... księciem nazywać lub grafem,
lecz wypada chlubnie wynieść go na tron królewski
i uwieńczyć koroną.
Zdjął diadem królewski i założył na głowę Bolesława,
na zadatek przymierza i przyjaźni,
a za chorągiew tryumfalną
dał Bolesławowi gwóźdź z Krzyża Pańskiego
i włócznię świętego Maurycego.
W zamian za to
Bolesław ofiarował cesarzowi relikwiarz
z ramieniem świętego Wojciecha.
Droga do Gniezna była wysłana suknem.
Gdy Otto ujrzał upragniony gród,
szedł boso ze stówami modlitwy na ustach.
Biskup Unger wprowadził go do kościoła,
a Cesarz zalany Izami
prosił świętego Męczennika o wstawiennictwo,
aby dostąpić łaski Chrystusa.
Bolesław dla uczczenia cesarskiej pielgrzymki
i swojej koronacji
wystawił trzydniową biesiadę,
każdego dnia zmieniając naczynia na kosztowniejsze.
A na zakończenie wszystkie złożył w darze cesarzowi
oraz wiele wyrobów ze złota i drogich kamieni.
(Panisko był ten Chrobry,
ale wiedział, co robi!)
Bolesław przy grobie Wojciecha został mianowany
bratem i współpracownikiem cesarza.
Tu należałoby mówić
o kościelnych i państwowych następstwach tego wydarzenia.
Ustaliła się niezależność państwowa i kościelna.
Staliśmy się państwem w kręgu kultury europejskiej,
ale o tym niech mówią historycy.
Wojciech przegrał życie.
Zwyciężył jednak przez śmierć.
Wrócił trzeci raz do Pragi,
ale już w tryumfie chwały męczennika.
Jest patronem Czech, Węgier i Polski.
Gniezno na wieki zostało Wojciechowe
i będzie gniazdem państwa i Kościoła w Polsce.
Gniezno będzie zawsze stolicą prymasów.
Zwyciężyła też idea
chrześcijańskiego nawracania z krzyżem i Ewangelią,
bez ognia i miecza.
W ślady Wojciecha pójdzie Bruno z Kwerfurtu.
Paweł Włodkowic na soborze w Konstancji
będzie bronił nie tylko Wojciechowej,
ale już polskiej racji stanu
i ewangelizacji nie siłą, lecz krzyżem
- bo tak czynił Wojciech.
Mamy do Wojciecha miłość także za to,
że ojców naszych nauczył pieśni,
która stała się hymnem narodowym
- "Bogurodzica Dziewica".
(To nic, że uczeni mówią, że powstała później.)
To jest pieśń ojców, wojów i rycerzy.
W niej jest siła wiary,
narodowej jedności
i zwycięstwa dobra.
Oj, Święty Wojciechu!
Praski Ty jesteś,
ale taki polski - nasz!
Przegrany Biskupie!
Zwyciężyłeś na wieki,
a to przecież dopiero tysiąc lat od Twojej śmierci.
To się dopiero zaczęło.
W tysiąc lat później
był tu, u grobu świętego Wojciecha, już nie cesarz,
ale papież słowiański, Polak - Jan Paweł II.
Trzeciego czerwca 1997 mówił do siedmiu prezydentów Europy:
Runął mur dzielący Europę...
Odsłonił się inny mur niewidzialny,
który dzieli nasz kontynent,
który dzieli ludzkie serca...
Nie będzie jedności Europy,
dopóki nie będzie ona wspólnotą Ducha.
Nie będzie Europy bez Chrystusa!
Nie ma już Europy bez krzyża!
A krzyż ten ma na całą Europę ramiona.
Wielki - Święty Biskupie Męczenniku!