28. Wyjdź kiedyś na pole

Panie mój!

Miałem wczoraj wolne popołudnie.
Poszedłem na pole.
Szedłem miedzą między żytami,
kłaniały się kłosy.
Byłem dumny jak Józef Jakubowy.
Śpiewałem sobie ochrypłym głosem:
"Bo łan dojrzewa, pachnie świeżym chlebem"
Będzie chleb,
znów przez Ciebie, Panie, romnożony
dla głodnych i na ołtarz, na Komunię.

Żniwa będą wielkie.
Zapowiada się pogodne lato.
A ja się martwiłem,
że po takiej wiośnie to nic nie urośnie.

Wyszedłem na łąkę.
Przekwitły już kwiaty.
Kosiarką kosili.
Zniszczyli mi gniazdko skowronków.

W lesie mrowisko,
komary gryzą,
będzie dużo jagód.

Spostrzegłem, że czas wracać.
I co? - mówiłem do siebie.
Wrócisz jak poganin ekonom.
Nic cię nie ruszyło, praktykujący lewito?
Nie uklękniesz?

O Boże, wielki Boże!
To tylko Ty potrafisz
tak malować kwiaty,
złocić kłosy, układać ziarna,
a ja - zjadacz chleba,
ekonom, rachmistrz i sklepikarz.

Klękam przed Tobą, Panie,
Bo ziemia ta jest święta.

Nikt cię już nie całuje, Matko Żywicielko.
Nikt nie dotyka cię czule bosymi stopami.
Kombajny cię gniotą, ciągniki szarpią skibami.
Czy ciebie kiedyś to nie rozgniewa?

Całuję rozmnożone kłosy.
Ślubuję, że się chlebem podzielę.
Uszanuję chleb.
Na ołtarz go zaniosę - na Komunię.
Nie zabieraj mi, Boże, słuchu.
Chciałbym jeszcze posłuchać skowronków
i sygnaturki z kościoła po rosie wieczornej.
Nie zabieraj mi jeszcze wzroku,
może za którymś wyjściem cud zobaczę.
Może jeszcze serce zadrga.
Może usta wyrzekną modlitwę dziękczynną,
a ręce podniosą się aż do nieba.

Z pola człowiek wraca lepszy.

Wystarczy!