Janusz KorczakStary doktor
Janusz Korczak

HENRYK GOLDSZMIT
urodził się w 1878 (lub 1879) r.
Rodzice - Józef i Cecylia z Gębickich -
pobrali się na cmentarzu
jako bezdomne sieroty
po epidemii w Warszawie.
Ojciec i dziadek Goldszmit byli lekarzami.
Mały blondynek z niebieskimi oczami
nie znał hebrajskiego, nie znał jidisz,
nie wiedział nawet, że jest Żydem.
Dopiero na pogrzebie kanarka,
kiedy na grobie postawił krzyż,
syn dozorcy powiedział:
"Nie wolno stawiać krzyża na grobie kanarka,
bo to nie jest człowiek,
a ty jesteś Żydem".

Gdy miał 11 lat, zmarł mu ojciec.
W szkole przy Freta nie chodził na religię.
Ukończył gimnazjum klasyczne na Pradze.
Zarabia korepetycjami.
Zapisuje się na Uniwersytet Warszawski.
Studiuje medycynę,
specjalizuje się w pediatrii.
Przyjaciół ma w Ogrodzie Saskim.
Przychodzą do niego dzieciaki.
Matka uważała, że jest bez ambicji,
ubiera się byle jak, zadaje się z byle kim.
"Jedna babcia wierzyła w moją gwiazdę,
a tak to leń, beksa, mazgaj,
idiota i do luftu".
Uzupełnia studia w Berlinie,
Paryżu i Londynie.

Jego przyjaciel został księdzem,
a on postanowił nie zakładać rodziny
(ze względu na chorobę ojca),
a jednak bardzo chciał mieć rodzinę i dzieci;
Pod koniec życia miał ich kilka tysięcy.

Od 1900 r. pisał pod pseudonimem
JANUSZ KORCZAK.
Wojna rosyjsko-japońska (1905 r.),
rewolta, mobilizacja, front, powrót.
Organizuje przytułek dla dzieci żydowskich
przy ulicy Franciszkańskiej 2.
Jest wzywany do chorych w domach.
Łupi bogate paniusie, rozdaje biednym.
Był lekarzem nietypowym.

Dziś, gdy organizuje się
Zjazdy Korczakowskie,
gdy jest legenda o Korczaku,
wszyscy chylą głowy,
ale chyba żaden szpital, żadna szkoła
nie przyjęłaby Starego Doktora na etat.
Dlaczego? Bo mówił tak:
"Nie jest wychowawcą, kto się oburza,
kto się dąsa, kto ma żal do dziecka,
że jest takie, a nie inne -
nie może być wychowawcą.
Takie się urodziło lub takie okoliczności
je ukształtowały...
Niechaj Bóg nas strzeże od pedagogów
i pedantów.
To oni demoralizują młodzież".

A co na to sam Pedagog?
"Nie dajemy wam Boga,
bo Go sami odnaleźć musicie
we własnej duszy
i osobistym wysiłku...
Nie dajemy wam Ojczyzny,
bo ją odnaleźć musicie
własną pracą serca i myśli.
Nie dajemy wam miłości do człowieka,
bo nie ma miłości bez przebaczenia,
a przebaczenie to mozół i trud,
który każdy musi sam podjąć.
Dajemy wam jedno -
tęsknotę za lepszym życiem,
które kiedyś będzie,
za życiem prawdy i sprawiedliwości.
Niech ta tęsknota doprowadzi was
do Boga, Ojczyzny i Miłości".

Miał całkiem "spaczone"
pojęcie o wychowaniu.
"Późny wieczór na wsi. A gdzie ten chłopak?
Ojciec: lata obwieś - albo w stajni,
albo na żaby poluje.
A mama:
Dół jakiś kopią od rana. Do miski wróci.
Wraca. Skończyliśmy. Mama, jeść!
Raz - raz - raz, łycha za łychą.
Oparł się łokciem o stół.
Ostatnia łycha zawisła nad głową. Zasnął.
Tata go bierze na ręce,
a on przez sen: dawaj łopatę!
Mama umywa tę kochaną
umorusaną mordę
mokrym ręcznikiem.
Łapska jak czarne nieszczęście,
portki jak klęska w strzępkach,
nożyska poharatane.
A on pije, żłopie
ten rzęsisty sen,
kopiasty, sumiasty, przepaścisty,
pożywny sen.

Możesz teraz postawić
lekką i ciężką artylerię,
działa oblężnicze, zenitowe,
salwa ze wszystkich naraz;
a on beton, ołów, nic nie drgnie, śpi.
Sen dziecka to jeden z najpiękniejszych
cudów świata.
Bezsenność dziecka? Kto to wymyślił?
-Też wymyślił!!!"
Dalej zastanawia się:
"Może fałsz jest tym jadem gnilnym,
który zatruwa i najwięcej spustoszeń
sprowadza?".

Był skromnym człowiekiem
z miłością Franciszkową do wróbelka,
do kamienia.
Nie nazywał siebie wychowawcą.
"Staram się dziecko zrozumieć,
nie szkodzić mu,
stwarzać mu warunki i bodźce,
aby chciało być lepsze...
Dobry człowiek to taki, który czuje,
co drugi czuje!"
(O, jakie to cudne!)

Był nerwowy, krzyczał.
Miał jednak zawsze argument,
na przykład dla małych niejadków.
"Ty moje monstrum wszechświata,
prosiaczku Pensylwanii,
chroniczny mój nekrologu...
A na to dzieciak, łypiąc oczami, mówił:
To już będę jadł".

Cały świat duszy Korczaka
jest w przeszło trzydziestu książkach
pisanych do dzieci:
"Kajtuś Czarodziej",
"Król Maciuś Pierwszy",
"Józki, Jaśki i Franki",
"Mośki, Joski i Srule",
"Koszałki opałki",
"Kiedy znów będę mały".
Czasopisma, artykuły.
Zaczął pisać życiorys Pana Jezusa.

Korczak był wychowany bezbożnie,
ale był człowiekiem wielkiej wiary.
Uczył dzieci modlitwy, modlił się z nimi,
zostawił wiele modlitw.
Niektóre z nich są tak dziecięco proste,
że je przepisuję.
"Panie mój, z pokorą biegnę do Ciebie,
aby Cię prosić o największą
dla człowieka łaskę
- o dar modlitwy...
Niech w czasie modlitwy
zniknie mi z oczu i myśli wszystko,
co nie jest z Tobą.
Niech żadne roztargnienie
mnie od Ciebie nie odrywa.
O, naucz mnie, Panie,
modlić się do Ciebie z wiarą i nadzieją".

Już w latach trzydziestych
przychodziły czarne chmury.
Staremu Doktorowi podziękowali
za pogadanki w radiu.
Umierali przyjaciele. Umarła matka.
Zaraził ją Janusz tyfusem,
który przyniósł ze szpitala.
On przeżył. Matka umarła.
Umywał nogi swojej matce i całował je.
(O Chryste, z Ostatniej Wieczerzy!)

Na wieść o mobilizacji w 1939 r.
wyjął z szafy mundur majora
i zgłosił się jako lekarz.
Był chyba ostatnim oficerem w Warszawie,
który nie zdjął munduru
po zajęciu Warszawy przez Niemców.
Jeszcze w 1940 r. wziął dzieci na wakacje
do Gocławka.
Aresztowany i przesłuchiwany na Szucha.
Gestapo wzięło łapówkę - zwolnili.
Uciekaj! Prosili przyjaciele.
"Teraz nie mogę zostawić dzieci.
Jestem ich wychowawcą.
Sam przed Bogiem odpowiem za ten czyn".

Getto!
Korczak pisze pamiętnik.
To osobna fascynująca lektura.
"W obrębie getta jest kościół
Najświętszej Maryi Panny.
Pełno tam ludzi
w opaskach z niebieską gwiazdą Dawida.
Gdyby Rabbi, Jezus z Nazaretu,
przyszedł właśnie teraz,
Niemcy zamknęliby Go w getteie,
a potem posłali do gazu,
był przecież Żydem.
Więc teraz Bóg Golgoty
idzie przez warszawskie getto,
a ksiądz Plater przyjmuje rozproszonych,
Jeruzalem, Jeruzalem..."

Nie zauważał jakoby tragedii getta.
"Dobry Boże, dzięki Ci, dobry Boże,
za łąkę, za barwne zachody,
za rześki wiatr wieczorny po upalnym dniu
Dobry Boże, który wymyśliłeś,
że kwiaty pachną,
a robaczki świętojańskie świecą...
A człowiek, który bez miary,
obsypany Twemi dary..."
Pamiętnik kończy się na dniu 22 lipca 1942 r.
W ostatnią wieczerzę
mówił z głodnymi dziećmi,
z rękami wzniesionymi:
- Ojcze nasz... Chleba naszego powszedniego
daj nam dzisiaj!

Rozkaz likwidacji getta.
Prezes Judenrathu zastrzelił się.
5 sierpnia żandarmeria
wtargnęła do Domu przy Śląskiej.
"Alles herunter! Psy. Kolby. Wrzask. Płacz".
I wtedy coś wstąpiło w Starego Doktora.
Wyprostowany, jak nigdy, uciszył Niemców.
Uciszył wszystkich:
"Ja wyprowadzę dzieci sam".
Kazał dzieciom ustawić się czwórkami.
Starsze na końcu.
Za nimi personel - 9 osób.
Esterkę - studentkę zabrali już wcześniej.
On sam na przedzie.
Wziął na ręce dwoje najmłodszych.
Kazał rozwinąć sztandar Domu.
Zielony sztandar nadziei i rośnięcia,
z czterolistną koniczynką na szczęście.

Z ulic spędzono ludzi na chodniki.
"Dzieci szły na wycieczkę".
Ci, którzy to widzieli, dostawali szoku.
Nawet Niemcy oddawali salut.
Jeszcze nikt nie szedł tak na śmierć!
Z placu apelowego
odchodziły transporty do Treblinki, do gazu.
Nikt nie przeżył, aby był świadkiem,
jak Doktor umierał z ostatnimi dziećmi.
Może lepiej!
Niech w pamięci zostanie
na tej śmiertelnej ulicy Warszawy z dziećmi
i ze sztandarem nadziei,
z koniczynką na szczęście.

Doktorze, pozwól, że jeszcze ucałuję Ci ręce.
Dla mnie jesteś niekościelny Święty!
Jesteś bardzo wielki KTOŚ!