Proboszcz z Ars
św. Jan Maria Vianney

Proboszcz, parafianszczyzna
- to dziś pogardzane słowa
a jeszcze proboszcz, ze wsi
- to w ogóle ciemnogród.
Dziś klecha nic nie znaczy,
a już na pewno nic taki ze wsi
co tylko umie odprawiać i spowiadać.

A wstyd, panowie!
Ten był ze wsi.
i tylko odprawiał msze i spowiadał.

A przecież ten proboszcz ze wsi został wielkim świętym.
któż to taki?
JAN MARIA VIANNEY.

Urodził się ósmego maja 1786 r. w Dardilly.
To taka mała wioska koło Lyonu.
Tam jego rodzice, Matthieu i Marie Vianney,
mieli dwunastohektarowe gospodarstwo.
Swoim sześciorgu dzieciom wpoili przeświadczenie
o miłości Boga.

Dzieciństwo spędzał Jan z młodszą siostrą,
podobnie jak inne dzieci z wioski, pasąc bydło i owce.
Od małego pracowici,
w wolnych chwilach robili na drutach wełniane pończochy.
Ciepło im było w zimie.
Schodzili się na pastwisku i inni pastuszkowie.

Mały Vianney opowiadał im wydarzenia biblijne.
Był ich katechetą.
... Miałem czas na modlitwę, rozmyślania
i zajmowanie się swoją duszą...
Jakiż ja byłem szczęśliwy...

Nadeszły trudne czasy.
Szalała rewolucja.
Mieszkańcy Dardilly swoje nieposłuszeństwo
i sprzeciw wobec Konwentu
przypłacili krwią.
Nastąpiły represje.
Opornych posyłano na gilotynę.
Nasilały się prześladowania religijne.
Zamknięto kościoły,
również i w wiosce Vianneyów.

Odważna rodzina Vianneyów
przyjmowała u siebie prześladowanych księży.
Ukrywała ich, wspierała materialnie.
Przed jednym z takich ukrywających się kapłanów
Jan Maria się spowiadał.
Rodzice bardzo pragnęli,
aby przystąpił do Pierwszej Komunii świętej.

Wysłali więc syna do Ecully
- małego miasteczka niedaleko rodzinnej wioski.
Tam siostry zakonne przygotowały chłopca
na spotkanie z Jezusem,
któremu potem Jan będzie wiernie służył.
Tam też ukrywający się ksiądz,
ryzykując życiem,
udzielił Jankowi i kilkunastu dzieciom z wioski
Pierwszej Komunii świętej.
Szopa stała się na ten czas kościołem,
a dla bezpieczeństwa, u wejścia stał wóz z sianem.

Rewolucja szalała.
Szkoły parafialne pozamykane.
Toteż Jan Maria długo nie umiał czytać ani pisać.
Do szkoły zaczął uczęszczać dopiero mając dziewiętnaście lat.
Tamtejszy proboszcz, ojciec Balley, świątobliwy kapłan,
podjął się uczyć chłopca łaciny.
Przygotowywał go do seminarium.
Spełniło się marzenie Jana Marii:
wstąpił najpierw do niższego,
a po roku do Wyższego Seminarium Duchownego w Lyonie.
Gdybym został księdzem,
niejedną duszę doprowadziłbym do Boga.

Nauka przychodziła mu trudno.
Przełożeni radzili wystąpić z seminarium.
Na szczęście powstrzymał chłopca ojciec Balley.
Udzielając mu w Ecully lekcji łaciny,
poznał jego gorliwość, szlachetność.
Jan Maria Vianney ukończył seminarium.
Po ostatnim egzaminie jeden z profesorów powiedział mu:
- Wiesz tyle samo, a nawet więcej
niż większość wiejskich proboszczów.

Trzynastego sierpnia 1815 r.
otrzymał upragnione święcenia kapłańskie.
Miał dwadzieścia dziewięć lat.
Ksiądz Balley poprosił biskupa,
aby po święceniach przydzielono mu
księdza Vianneya jako wikariusza.

Trzy pierwsze lata kapłaństwa
spędził więc u boku proboszcza,
któremu tak wiele zawdzięczał.
To ojciec Balley był jego pierwszym penitentem,
okazując mu tym ogromny szacunek.
Mistrz i uczeń prześcigali się
w dobrych uczynkach, modlitwie, pokucie.

Po śmierci ojca Balleya ksiądz Jan Maria Vianney
został przeniesiony do Ars-en-Dembes,
gdzie wkrótce mianowano go proboszczem.
Jadąc na nową placówkę, spotkał chłopca.
Zapytał o drogę do Ars.
- Ty mi wskazałeś drogę do Ars,
a ja ci wskażę drogę do Nieba

- podziękował młody proboszcz.

Ksiądz Vianney zastał parafię mocno zaniedbaną.
Liczyła tylko dwustu trzydziestu wiernych.
Jakie to małe - patrzył z okna.
O mieszkańcach Ars mówili z pogardą:
Tym się różnią od bydła,
że są ochrzczeni.

Nie przeraziło go to.
Padł na kolana i modlił się za swoją małą parafię.

Czuję się szczęśliwy, bo mając takie warunki,
mogę żyć w skrajnym ubóstwie.
Jestem sam, mogę mnożyć do woli
pokutę i uczynki miłosierdzia.
mogę spędzać długie godziny na modlitwie.

Z takim nastawieniem
rozpoczynał pracę nowy proboszcz w Ars.
nie przypuszczając, że zostanie tu aż czterdzieści jeden lat.
W najbliższą niedzielę
na Mszy świętej zgromadziła się cała parafia.
Ciekawi byli nowego proboszcza.
Jan Maria Vianney był człowiekiem pogodnym i wesołym,
przypadł do gustu mieszkańcom wioski.
Nie podejrzewali,
że w tym wychudzonym człowieku
może być tak wielki duch.

Zaczynał pobudzać swoich parafian do wiary
przede wszystkim przykładem własnego życia:
było ono pełne skromności,
wypełnione modlitwą,
prostymi, z serca płynącymi kazaniami,
olbrzymią troskliwością o ubogich.
Wstawał najwcześniej z całej wsi.
O czwartej rano znikał w kościele.
Ciekawscy widzieli, jak klęczał przed tabernakulum.
Codziennie rano modlił się przynajmniej trzy godziny.
Boże mój, jeżeli mój język
nic potrafi powiedzieć Ci w każdej chwili.
że Cię kocham.
pragnę, aby moje serce powtarzało Ci to tylekroć.
ile razy oddycham.

Najmniej czasu poświęcał sobie i swoim potrzebom.
Opowiadał przyjacielowi - w wielkiej tajemnicy -
o swoim obiedzie:
- Obiad przygotowałem szybko.
Zrobiłem trzy placki:
Pierwszy zjadłem, gdy piekłem drugi.
Drugi, gdy piekłem trzeci.
Trzeci podczas porządkowania naczyń.
Popiłem miską wody i koniec.
Starczyło mi to na dwa lub trzy dni.

Bardzo często odwiedzał najbiedniejszych.
Zanosił im słowa pociechy, trochę nadziei
i często materialne wsparcie.
Choć dla siebie nigdy nie miał pieniędzy,
ubogim rozdawał je tak,
jakby parzyły go w palce.

Nigdy nie byt w pałacu.
Przyjaciele ubogich są przyjaciółmi Boga.

Wielka, wagę przywiązywał
do niedzielnej Msza świętej.
Niedziela jest dniem Boga.
Nie wolno jej Bogu kraść.
Na kradzionym jeszcze się nikt nic wzbogacił.

Dla wiernych
uczestniczenie we Mszy świętej odprawionej przez proboszcza
było wielkim przeżyciem.
Kazanie, choć mozolnie przygotowane
i wyuczone na pamięć.
i tak czasem nie wyszło.
Kapłan, jaki by nie był,
jest zawsze narzędziem, którym Bóg
posługuje się w szerzeniu swego słowa.

To była prawda, którą wielokrotnie powtarzał.

W czasie Mszy świętej, po Przeistoczeniu.
rozmodlona twarz księdza Jana Vianneya
zastygała w bezruchu.
Zdawało się wszystkim,
że widział Chrystusa złożonego na ołtarzu.
Być może wtedy rodziły się myśli o wielkości kapłaństwa,
które potem zapisze:
Ach, jakiż wielki jest kapłan!
Jeśli zrozumiałby to sam, umarłby z wrażenia.
Sam Bóg jest mu posłuszny.
Kapłan wypowiada słowa konsekracji,
a nasz Pan zstępuje z nieba.
Kapłan nie jest kapłanem dla siebie,
nie daje sobie rozgrzeszenia,
nie udziela sobie sakramentów.
On jest dla was.

Tak rozumiane kapłaństwo było dla księdza Vianneya
inspiracją do codziennego spalania się dla ludzi.
Miał dar przenikania człowieka
i jednania ludzi z Bogiem.

W konfesjonale spędzał po szesnaście godzin.
Grzesznicy zabiją grzesznika.
Do Ars przyjeżdżały tysiące pielgrzymów,
ludzi, którzy pragnęli pojednać się z Bogiem
przez posługę tamtejszego proboszcza.
W czasie proboszczowania księdza Jana Marii
do Ars przybyło ponad milion pielgrzymów.
Opowiadali, że diabeł mówił:
- Gdyby we Francji było takich pięciu, nie miałbym tu co robić!
(Diabeł nie kłamie!)

Ten charyzmat święty Jan Vianney odczytał z pokorą.
Dawał z siebie wszystko,
prace przypłacał zdrowiem, zwłaszcza zimą.
Nieraz musiałem dłońmi sprawdzić.
czy nie odpadły mi stopy,
bo ich w ogóle nie czułem z zimna...
Czasami odmrożona skóra zostawała mi w skarpetkach.

Zawsze spowiadał do ostatniego grzesznika,
który oczekiwał na Boże Miłosierdzie.
Gdy wszyscy odeszli,
ksiądz Jan Maria jeszcze długie godziny zostawał w kościele
przed tabernakulum.
Trwało to do późnej nocy.

Upracowany, czasem zmarznięty, zmęczony,
nie mógł odpocząć:
co noc, przez trzydzieści pięć lat, nękał go szatan,
chcąc uczynić niezdolnym do posługiwania.
Podejrzliwi kontrolowali proboszcza.
Gdy zobaczyli, co złego potrafi uczynić szatan
- uciekali.
Szatan jest zły, ale jest także głupi!
Wścieka się, a to jest dobry znak...
Zauważyłem, że jeśli zamęt narasta i nasilają się ataki.
oznacza to,
iż następnego dnia pojawi się u mnie jakiś wielki grzesznik...
To dobry znak: zapowiadający udany połów...

Bóg jest bardziej dobry niż diabeł zły.
To On mnie strzeże.
Przetrzymałem to wszystko
i ofiarowałem jako zadośćuczynienie
za przewiny własne
i grzeszników, których wyspowiadałem.

Lat przybywało.
było mu coraz trudniej.
A skąd ten człowiek czerpał siły do tak wielkiego dzieła?
Kiedy brakowało siły,
biegłem przed tabernakulum
jak pies do swego pana.

Wzmocniony na duchu,
chwiejnym krokiem wracał do konfesjonału.
Ksiądz Vianney był niezastąpiony.
Ludzie wszędzie szli za nim,
ale on miał coraz mniej sił.
We wtorek drugiego sierpnia, bardzo cierpiąc,
przyjął sakrament namaszczenia i Eucharystii.
Z płaczem wyznał:
- Jaki nasz Pan jest dobry.
Przychodzi do mnie,
kiedy ja już do Niego przyjść nie mogę.

Pan Bóg powołał do siebie księdza Jana Marię Vianneya
czwartego sierpnia 1859 r., o godzinie drugiej w nocy...
A w kościele czekały tysiące ludzi na spowiedź.
Kto teraz będzie spowiadał?

Pochowano go nie na cmentarzu,
ale w kościele parafialnym.
Dwanaście lat później
rozpoczęto w Ars budowę wielkiej bazyliki.
W 1905 r. papież Pius X beatyfikował Proboszcza z Ars,
a Pius XI, przy kanonizacji w 1925 r.,
ogłosił go patronem proboszczów.

Przedziwny jest Pan Bóg,
że swoją Wszechmoc okazuje przez takich prostych ludzi,
a potęgę - w miłosierdziu.
Wystarczy konfesjonał i kapłan,
a odmieni się oblicze tej ziemi.

Święty Proboszczu z Ars!
Mama mnie uczyła,
że księdza proboszcza całuje się w rękę.
W obie ręce Cię całuję,
bo jesteś Proboszczem i Świętym.
Taki prosty, pokorny, mały,
a taki Wielki!